Muszę pochwalić mego syna, bo naprawdę od wczoraj jest przemiłym dzieckiem, z którym mogę załatwić wszystko bez krzyków i płaczu. Rano wybraliśmy się na targi. Pojechaliśmy ciuchcią, czytaj tramwajem, bo auto kaput... Dojechaliśmy do ronda Waszyngtona i gong - matka musi mieć muskuły! Tacham wózek po schodach na dół i na górę, oczywiście brak czegokolwiek po czym można by było nawet próbować wjechać. Idziemy na stadion i znowu uderza mnie, że matki z wózkami i inwalidzi zawsze mają dalej, bo żeby skorzystać z podjazdu, cud jeśli jest, to trzeba do niego dyrdać, nigdy nie jest tam, gdzie idę... No nic, doczłapaliśmy się. Nie mówię, że jestem super bystrzacha ale tempolem też nie jestem, mimo to plan i organizacja targów trochę mnie przerosły. Co się naklęłam, to moje ale rekompensatą były książki, które udało mi się nabyć. Pisałam o tym we wcześniejszym poście.
Po obiedzie wybraliśmy się, po długiej przerwie, do Kalimby i na plac zabaw.
Uczę synka żeby niczego dzieciom nie wyrywał, tylko żeby próbował się dogadać ewentualnie wymienić. Dziś Franio miał w piaskownicy koparę. Synek jak zobaczył, to aż mu się oczy zaświeciły! Chwycił wiaderko i leci. Jedną ręką wciska Franiowi wiaderko, drugą łapie koparę i mówi "Dzidziu, Dzidziu masz". Franio jednak nie był w ciemię bity i ani myślał handlować z Dzidziolem, gdzie tam wiaderko za koparę! Synek dramatyzuje, już się rzuca w piach, na ratunek przyszła mama Frania, która z czarodziejskiej torby wyciągnęła, niczym królika z kapelusza, piękną ciężarówę. I cisza i spokój w piaskownicy zapanowały.
bida by była bez tych czarownic ;)
OdpowiedzUsuń